sobota, 29 sierpnia 2015

Polak vs Japończyk

Leniwy weekend. Za oknem deszcz, deszcz, deszcz i gęsta mgła. A ja opieszale się przeciągając, opiszę krótko kilka stereotypów dotyczących Japończyków, bazując na moich doświadczeniach i ostatniej rozmowie z Japonką, z którą pracuję w jednym instytucie. Chyba, że porównam ich do Polaków...

1. Hipotetyczna sytuacja w Polsce: grupa hałaśliwych obcokrajowców jedzie w autobusie, starsze osoby zaczynają oglądać się za siebie i kręcą głowami, aż w końcu zaczynają między sobą rozmawiać: "ta młodzież wogóle niewychowana", "co to wogóle się wyprawia?", "w dupach się im przewraca". Wyobraźcie sobie taką samą sytuację w Japonii- grupa hałaśliwych obcokrajowców (wliczając w nią mnie) wsiada do autobusu, a Japończycy podobnie jak (hipotetycznie) Polacy obracają głowy. Ale na tym kończą- nie podejdą, nie skomentują, nie wrzasną, nie będą kręcić głowami. Dlatego takich rzeczy trzeba się domyślić- my w porę się zorientowaliśmy i zaczęliśmy rozmawiać szeptem. Z całej sytuacji wynika- w przeciwieństwie do Polaków, Japończycy nie powiedzą, że coś im nie pasuje, że coś ich drażni, zupa była za słona albo że ktoś źle powiesił firankę. Emocjonalność jest najzwyklejszym "faux pas". Z resztą, co zaznaczyła w naszej rozmowie Japonka, jeśli Japończyk chce być szczery wobec kogoś musi się upić, dlatego na poważne, życiowe rozmowy, obywatele kraju kwitnącej wiśni, często idą do pubu, w celu przełamania tych lodów, których Polacy z reguły nie muszą przełamywać. Bo nasi rodacy do pubów chadzają, ale nie po to żeby, jak za sprawą magicznej różdżki, stać się szczerym i wylewnym. 

2. Paradoksalnie Japończycy- kasjerzy w sklepach, pracownicy w bankach, na stołówce, w urzędzie bardzo dużo mówią (rzecz jasna, nie wkładają w to emocji, ależ skąd!)- niezależnie od tego czy rozumiesz japoński czy nie- uparcie będą w to wierzyć i mówić, mówić, mówić. Ja po prostu powtarzam "hai" (pol. tak) i mam przed oczami scenę z Billem Murray'em w filmie Coppoli "Między słowami". Dla konrastu, w Polsce kupując ogórki w warzywniaku usłyszysz: "4 złote... do widzenia". Swoją drogą, ciekawa jestem, co kryje się za tym ich słowotokiem. 

3. Już wspominałam o tym, że Japończycy nie są zbyt wylewnymi ludźmi. Mnie często pytają się w pracy czy mam czas (?) na doświadczenia. Oczywiście, że mam! Tylko, że ich cechuje duża ostrożność w relacjach międzyludzkich i żadko kiedy usłyszysz: "Masz zrobić to i to i to". Raczej nie krytykują, wręcz przeciwnie, obracają wszystko o 180 stopni i masz wrażenie, że wszystko zrobiłeś bezbłędnie. I kolejnym razem Japończycy okazują się być kompletnym przeciwieństwem Polaków.

4. Z żalem stwierdzam, że Japończycy zdetronizowali Polaków w zakresie dobierania i noszenia skarpet do sandałów. Skarpety noszą do szpilek, sandałów, mokasynów, trampek i wszystkich rodzajów obuwia. Grube, cienkie, przed i za kolano, białe, kolorowe lub we wzorki. Rodacy! Jest ich całe mnóstwo, a nasza chluba narodowa... niestety, przy tym fenomenie- wysiada. 

Na razie tylko tyle przychodzi mi do głowy... Ze względu na okropną pogodą, która towarzyszy nam już od trzech tygodni przez którą nie można się ruszyć (deszcze i gęste mgły), zamieszczę kilka zdjęć akademika i jego... otoczenia. Dodam, że mieszkam w górach, a aktualna wilgotność powietrza to aktualnie około 90%.

"Proszę Państwa, oto miś!" kto by pomyślał? 20 metrów od akademika
Bambusowy gaj

Urban Castle Yamayashiki. Prawie jak na zamku i to jeszcze w lesie
Widok z okienka


sobota, 22 sierpnia 2015

Oishii!

Właśnie przed chwilą, usłyszałam jakiś obcy język (nie polski, nie japoński, nie angielski) dochodzący zza drzwi. Po chwili mój mózg przetworzył go i zidentyfikował- to był niemiecki. Do naszego żeńskiego akademiku wprowadziły się dwie Niemki. Dla mnie to nowość, bo do tej pory byłam jedyną Europejką i jedyną… jasnoskórą osobą. Ale nie o tym chcę pisać. Dziś kilka słów na temat jedzenia. Tak, w końcu. Choć z przykrością stwierdzam, że do tej pory nie spróbowałam sushi (nie licząc jednego z tofu, które smakowało jak zimny roztopiony, słodki serek z ryżem). A teraz przed wami-  "kawałek" kuchni japońskiej:

1. Zupa Miso

Ciężko było mi się do niej przekonać, bo widząc jakiś bulion w małej miseczce, pachnący morzem i pływające w nim algi, nie wyglądały zachęcająco. Ale nie byłabym sobą gdybym nie spróbowała- w ten sposób zupa Miso stała się idealnym uzupełnieniem każdego obiadu. Z jap. „Miso-shiru” jest przygotowywana na bazie dashi”- tradycyjnego bulionu kuchni japońskiej sporządzonego z wiórów ryby bonito i wodorostów kombu (smakuje trochę jak nasz rosół, tyle że zapach jest na wskroś rybi), pasty sojowej otrzymywanej z fermentowanej soi, z dodatkiem ryżu, jęczmienia, soli i drożdży (ta pasta ma wiele różnych zastosowań w kuchni japońskiej). Jak już wcześniej wspomniałam z reguły pływają w niej wodorosty, często jest podawana z kawałkami serka tofu, z wieprzowiną i ziemniakami. Generalnie dodatki zależą od regionu w jakim akurat się przebywa. W Sendai często widuję zupę Miso z wieprzowiną charakterystyczną dla regionu Tohoku (muszę dowiedzieć się jak się dokładnie nazywa). Jedna z moich znajomych Japonek, powiedziała, że uważa się, że zupa Miso ma chronić przed łysieniem… Mi to akurat nie grozi, ale dla panów- jak znalazł. 

2. Soba

Najlepszy makaron jaki w życiu jadłam. A to dlatego, że jest przygotowywany z mąki gryczanej (ja uwielbiam kaszę gryczaną). Jest podawany bardzo często na wiele sposobów: z zupą miso, z sosem sojowym, serkiem tofu, jajkiem, wodorostami itd.. Soba jest bardzo popularna, można spotkać wiele knajpek specjalizujących się w przygotowywaniu tylko makaronu na wiele sposobów. Osobiście- stałam się wielką fanką jego smaku, struktury i lekkostrawności (czego o ryżu niestety nie można powiedzieć). Dlaczego zaczęto produkować makaron z mąki gryczanej? Otóż kryje się za tym ciekawa historia. W XVII wieku na terenie dawnego Edo (dzisiaj Tokyo), populacja ludzi zamożniejszych była bardziej podatna na chorobę beriberi (którą powodowało duże spożycie ryżu). W związku z tym należało znaleźć „substytut” ryżu, który zredukowałby niedobory tiaminy. Bogata w tą substancję soba, okazała się idealnym „kandydatem” i z czasem stała się, obok ryżu, podstawą codziennych posiłków Japończyków

3. Ozory wołowe

„Gyutan” spróbowałam chyba trzeciego dnia, podane na patyku, grillowane w przyprawach. Opory miałam podobne jak przy miso, ale zgodnie z maksymą „gdy jesteś w Rzymie- zachowuj się jak Rzymianin” chwyciłam byka za rogi… Tak. I rzeczywiście, ozory wołowe to tutejsza specjalność, podawane są na wiele sposobów: gulasze, kotlety, grillowane, pieczone itd.. W samym Sendai jest wiele restauracji, które przyrządzają tylko potrawy z ozorów. Moja mama, powtarza: „ozory to bardzo zdrowe i czyste mięso”. A ja przy tym dodam- całkiem smaczne. 



4. Słodycze

Kolejnym (i to dużym zaskoczeniem) była niemiłosiernie słodka pasta „tsubuan” z czerwonej fasoli „azuki”, która jest dodawana do większości deserów, ciasteczek itd.. Absolutnie odpadłam. Jadłam z nią lody, jadłam z nią ciastka i niestety muszę z żalem stwierdzić, że tak słodkich przekąsek nie toleruję. Ale wśród tych przesłodkich delikatesów, odnalazłam słodycze, tak- na bazie soi „zunda”, sporządzonej z niedojrzałych fasolek soi „edamame”, typowe dla Sendai, które smakowały mi wyjątkowo- pudding z „zundą” i lodami waniliowymi, ciastko ryżowe wypełnione słodką pastą. Sama fasolka jest też przepyszna sama i bardzo popularna jako słona przekąska do piwa. Legenda głosi, ze zalożyciel Sendai Lord date, jadł fasolkę przeciętą swoim mieczem, przed wyjściem na bitwy. W Sendai oprócz słodyczy na bazie „zundy” charakterystyczne są małe … nie wiem jak to nazwać, nazwę po prostu „hagi no tsuki”. Są to leciutkie, okrągłe (przypominające) księżyce ciastka (ciasto smakuję trochę jak bardzo „gąbczasty” omlet) wypełnione kremem na bazie mleka i jajek. Dla mnie bomba, ale nie więcej niż jeden bo pozostawiają charakterystyczny „jajeczny” smak w buzi. 

Kończąc ten post, pozwolę sobie na krótką anegdotkę. Bedąc w oceanarium w Sendai, wiele Japończyków, patrząc się na ryby, kalmary, ośmiornice, kraby i rożne inne dziwactwa, mówiło z dość dużą ekscytacją "oishii!" co tłumacząc na polski znaczy "pyszne!". Poniżej załączam filmik z gigantycznym krabem, który może (albo i nie) zmusić was do refleksji nad stwierdzeniem "oshii!" w odniesieniu do głównego bohatera...



Pod koniec dodam- to napewno nie jest ostatni wpis o kuchni japońskiej.

środa, 19 sierpnia 2015

Nie będę pracownikiem miesiąca...

Znowu w pracy, ale pracownikiem miesiąca nie zostanę z jednego prostego powodu- nie jestem stworzona do siedzenia 8 godzin przed komputerem. Przebieram nogami z myślą, że jutro będę przynajmniej trochę pracowała w laboratorium. Abstrahując od tego, w obliczu wszechogarniającej mnie nudy, postanowiłam naskrobać kilka słów o Japończykach.
Z moich (już trzy tygodniowych obserwacji) wynika, że gdy spytasz Japończyka o drogę w języku angielskim, możesz zauważyć kilka charakterystycznych zachowań (pozwoliłam sobie nadać im nazwy)
a) PRÓBOWACZ ACZ NIEUDACZ próbując mówić po angielsku wychodzi mniej więcej to: "hmmm...a....mmmm.....aaa....hai......kkk....kore.....hmmmm(...)ehhh...hai" (Japończyk kręci głową i delikatnie gestykuluje)
b) CICHACZ nie odpowiada nic, macha ręką i pokazuję żebyś szła za nim (notabene, miałam raz sytuację gdy dziewczyna wysiadła z autobusu na który czekała żeby zaprowadzić mnie na przystanek 30 m dalej)
c) NAWIJACZ nawija po Japońsku- bardzo szybko (tutaj muszę dodać, że po 2 minutach pokazuje ręką, żebym skręciła w prawo)
Myslę, że i tak jeszcze jakieś typy pominęłam. Mimo to, że angielski nie jest najmocniejszą stroną Japończyków są przemili. I nigdy nie odmówią Ci pomocy- będą próbować (jak wyżej) na różne sposoby, jakby nie zdając sobie sprawy, że ich rozmówca nic nie rozumie. Ostatnio usłyszałam krótką przestrogę: nie pytaj Japończyka o drogę, bo zaprowadzi Ci na miejsce, a przy okazji spóźni się do pracy i ją straci. 
I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zakończyć dzisiejszy wpis. Arigato gozaimasu

sobota, 15 sierpnia 2015

Smaczki

Oprócz zdjęć "oficjalnym" aparatem mojej podróży, aby uwiecznić te mniej chlubne, ale jakże ciekawe aspekty życia w Japonii wykorzystuję mój mały smartphone. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć i filmów, które wydają mi się czasem zaskakujące, smaczne lub nie, ciekawe i nudne zarazem...

Zapiekane ziemniaki w panierce na pałeczce z ketchupem- kuchnia fusion
TAKOYAKI- kulki z ciasta i ośmiornicy (jako taki...)
Sake- około 20%, Japończyk sprzedający alkohole bił mi brawo kiedy wypiłam kieliszek
Festiwal Tanabata i Japoński zespół Gospel (i mała niespodzienka)
Hot-dogi po japońsku- z krewetką
Matsuschima- tsunami evacuation, mrozi krew w żyłach
Kimono i wielkie Hello Kitty! w holu
W końcu. Mt Zao i tradycyjne toalety. Warto było- mimo beznadziejnej pogody, zobaczyłam toaletę w stylu "dziura w podłodze"



Loople Sendai

W tak piękny dzień, postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę po Sendai- mieście, w którym mieszkam, a o którym jeszcze słowa nie napisałam. W tym celu wykupiliśmy bilety do tzw.: "Loople bus". Niestety z 15 przewidzianych przystanków zwiedziliśmy jedynie 3, a za autobus zapłaciłam 620 yenów. Chyba, że ktoś przyjeżdża do Sendai na jeden/dwa dni i nie w letnie wakacje Japończyków- wtedy może taka atrakcja miałaby jakiś sens, ale nie dla nas. Ale dość dobrego, polskiego narzekania, w ramach wstępu przedstawię kilka faktów:
  • Masamune Date (1567-1636), wielki samuraj i spadkobierca fortuny po swoich przodkach (daimyo z regionu Tohoku) postanowił ufundować budowę zamku w Aobayamie w Sendai , ze względu na korzystną dla niego lokalizację; dzisiaj zamku już nie ma, ale można odwiedzić Aoba Muzeum, podziwiać piękną panoramę miasta- na wschód Pacyfik, na zachód góry, a między wieżowcami rzekę Hirose oraz zobaczyć konny pomnik założyciela miasta. Po zamku pozostały jedynie mury oraz odbudowana wieża Wakiyagura
  • Zuihoden Mauzoleum Pana Date Masamune zostało zniszczone w trakcie II WŚ, na szczęście odtworzono jego dawny wygląd i można obejrzeć jego replikę 
  • Sendai, inaczej znane jako "miasto drzew" ("Mori no Miyako"), wzięło swój "przydomek" z faktu, iż przed II WŚ han Sendai zachęcał mieszkańców do sadzenia drzew (dlaczego, nie wiem); Sendai rzeczywiście jest miastem pełnym drzew co można zauważyć przechadzając się po mieście, przedmieściach oraz patrząc na jego panoramę  
To tyle co udało mi się dzisiaj zobaczyć. Podsumowując- będąc w Sendai na dłużej, nie daj namówić się na Loople Bus. 

Polubiłam to zdjęcie- Zuihoden Mausoleum
Zuihoden Mausoleum
Loople bus
Sendai-city
Ichibancho
Zachód Sendai
Wschód Sendai
Z dedykacją dla Karoliny M.- moja skromna osoba w japońskim stylu w kapeluszu

czwartek, 13 sierpnia 2015

Droga mleczna na Mount Zao i zamek Shiroishi

Na granicy dwóch prefektur Miyagi i Yamagata znajduje się wulkaniczny masyw górski, który jest jedną z największych atrakcji turystycznych regionu Tohoku. Ponadto zdaje się być jednym z najpiękniejszych miejsc w Japonii. Zdaje się, ponieważ nie dane było mi cokolwiek zobaczyć. Owite mleczną mgłą jezioro wulkaniczne i masywy górskie, zakryły przed nami swoje piękno i mogliśmy sobie to jedynie wyobrazić. Choć muszę przyznać, pogoda nie dopisywała, to otaczająca nas sceneria budziła masę skojarzeń z planem filmów fantasy. Po godzinnej wspinaczce po skałach wulkanicznych, w górę i w dół, nie polecam tego wszystkim, którzy wolą spędzić wieczór na czymś przyjemniejszym niż czyszczeniu szczoteczką do zębów zamszowych butów z lepkiej gleby wulkanicznej. Mt Zao! Jeszcze tu wrócę...
Droga mleczna na Mt Zao

Shiroishi było naszym drugim punktem jednodniowej wycieczki. Miasteczko było wyludnione, knajpy pozamykane, bez życia. We mgle dobrze widać było jedynie światła co z kolei przywodziło na myśl filmy grozy lub te w reżyserii braci Coen. Sam zamek, do którego doszliśmy bo zjedzeniu zimnych dań z supermarketu, okazał się być jedynie rekonstrukcją wybudowaną w 1995 roku i otwartym dla turystów. Historia tego budynku sięga okresu Kamakury 1185-1333. I nie zamek zrobił na mnie największe wrażenie, a natura, która jak dotąd, mnie tutaj nie zawiodła (nie licząc krótkiego trzęsienia, które obudziło mnie dziś o 5 rano). Z praktycznych porad, mogę powiedzieć jedno- niezależnie od pogody, można przywołać skojarzenia, które zagwarantują niezapomniane doświadczenia. 


Zamek Shiroishi
Ghost town

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Matsuschima

Pod koniec szalonego dnia, które spędziliśmy w wielkim akwarium (zniszczone po Tsunami w 2011 roku, odbudowane i otwarte dla odwiedzających tej wiosny), postanowiłam wykorzystać „tourist pass” i pojechać do Matsuschimy, nie spodziewając się, że spędze niedzielne popołudniu w jednym z najpiękniejszych miejsc jakie w życiu widziałam. Na szczęście tego dnia turystów nie było, aż tak wielu, dlatego mogłam rozkoszować się przestrzenią i widokami. Ponieważ zachód słońca był zapierający dech w piersiach, postanowiłam, że podzielę się z wami paroma zdjęciami i tak jak zabrakło mi słów na miejscu, tak i przy was- zamilknę... 

PS: Jeszcze tam wrócę.








Akiu

Wysiadając z autobusu, zobaczyliśmy kilka kolorowych i (w europejskim poczuciu estetyki) kiczowatych straganów (choć dla mnie w Azji słowo „kicz” i jego pochodne są nieaktualne), pełnych drobnych bibelotów, małych posążków Buddy, lokalnych przysmaków (suszonych świerszczy, wężówki i fasoli). Po około 15-minutowym marszu dotarliśmy do wodospadu Akiu, który choć nie wydaje się spektakularny bo mierzy 55m i przypomina naszą dobrą, starą Siklawę, to jest idealnym miejscem na odpoczynek na łonie natury. Dużo większe wrażenie zrobiła na mnie sceneria w jakiej wodospad się znajduje- góry, zieleń i spokój. Oddalając się od wodospadu nadal słysząc jego szum, przez las zbliżamy się do świątyni buddyjskiej z której co jakiś czas dochodzą niskie dźwięki gongu. 

Wąwóz Genbikei George ma około 2 km i dla wszystkich „profesjonalnych” turystów to krótka, ale przyjemna rozgrzewka. Ogromne dyski skały wapiennej w połączeniu z zielenią drzew, idealnie wpisują się w rytm rzeki Iwai-Gawa. Tradycyjnie- spacer, woda, skały. Chociaż spacer po okolicy, gdzie otaczały mnie pola ryżowe, góry, rzeka, palące słońce przysłonięte szarymi chmurami, momentami sprawiały, że czułam się jak jedna z bohaterek powieści Lessing (chociaż one w większości mieszkały w Afryce).






Tanabata festiwal

Wybrałam moją ulubioną wersję legendy znana w Chinach i Japonii i pozwolę sobie ją przedstawić własnymi słowami.

Jak każdego poranka, Mikeran mozolnie pracował na polu ryżowym. Jego słomiany kapelusz chronił go przed palącym słońcem. Pochylony powoli podniósł się, aby rozprostować swoje ciało, które pod ciężarem pracy było spięte i rozpalone. W tej chwili zakrył oczy spracowaną dłonią, ponieważ coś zaczęło go razić. W pierwszym momencie pomyślał, że to slońce, ale blask wydawał się nienaturalnie intensywny. Mikeran zrobił kilka kroków przed siebie i potknął się o coś jednocześnie ciężkiego i bardzo delikatnego. Kapelusz spadł z jego glowy, a ręce miał jeszcze ciemniejsze niż przedtem. Wstał i spojrzał w dół. Przy jego ziemistych stopach, na kłosach ryżu leżała złoto-różowa szata. Mikeran pobiegł do chaty, opłukał dłonie i wziął szatę. Po bambusowej drabinie wszedł na poddasze, gdzie schował piękną suknię. Następnego dnia, Mikeran znowy pracował na polu. Skupiony na swej pracy nie zauważyl kobiety przechodzącej obok jego chaty. Ta wykrzyknęła jego imię. Zdziwiony rolnik podszedł do kobiety, która okazała się piękniejsza niż wszystkie dotychczas spotkane w jego życiu. Szukała swojej szaty, ale Mikeran okłamał ją i nie zdradził jej prawdy. Obiecał jej pomoc w poszukiwaniach. Kobieta była boginią i miała na imię Tanabata. Po długich poszukiwaniach, suknie się nie znalazła, ale dwoje zakochalo się w sobie i postanowiło żyć razem. Tanabata i Mikeran przez wiele lat żyli w zgodzie i mieli wiele dzieci. Pewnego dnia Tanabata obchodząc chatę dookoła, została oślepiona tak jak kiedyś Mikeran. Zakryła swoją twarz dlońmi. Z ciekawością spojrzała się na dach, gdzie zauważyła skrawek swojej szaty. Tanabata nie potrafiła ukryć swojej złości i postanowiła zostać z Mikeranem pod jednym warunkiem: wyplecie on tysiąc par butów. Tanabata dobrze wiedziała, że Mikeran tego nie zrobi. Dlatego według legendy para kochanków już nigdy więcej się nie spotkała. Ale jak to zwykle bywa w bajkach, bogini i rolnik mają spotykać się jeden raz w roku- na znak swojej ogromnej miłości, gdy krzyżują się gwiazdy Altair i Wega. Wtedy spełniają się nasze marzenia Koniec.


Festiwal w Sendai odbywał się między 6-8 sierpnia, natomiast 5 sierpnia wieczorem mogliśmy oglądać pokaz 16,000 fajerwerków nad miastem. Podczas festiwalu całe miasto mieni się w barwach i różnorodnych deseniach. Na małych karteczkach „Tanzaku”, wieszanych na krzewkach bambusowych, Japończycy piszą prośby o dobrą przyszłość i podziękowania za dobro jakie ich spotkało w ubiegłym roku. Inne dekoracje to: Kamigoromo (papierowe kimono), żurawie origami (Orizumu), papierowe portmonetki (Kinchaku) symbolizujące powodzenie w biznesie, papierowe sieci (Toami) symbolizujące powodzenie w rybactwie, papierowe „worki na śmieci” (Kuzukago) symbolizujące czystość. Fukinagashi i Kusuduma tworzą ogromne, majestatyczne dekoracje, które w dużych skupiskach zmieniają nawet najbardziej obskurne centrum handlowe w krainę kolorów i niecodziennej radości.





wtorek, 4 sierpnia 2015

Panie, kiedy fajrant?

W przerwie, siedząc w biurze już od 7 godzin w jednym miejscu, ziewając nad artykułami i próbując rozprostować nogi pod biurkiem, o które cały czas nimi uderzam, doszłam do wniosku, że nie zgodzę się na pracę w korporacji przy biurku. Nigdy (już nie mogę doczekać się laboratorium). Apropos, wczorajszego komentarza xiaowei: Japończycy przyjeżdżając do Polski doznają szoku nie tylko jeśli chodzi o akademiki, ale również praktyki. Bo z moich krótkich, ale intensywnych obserwacji, wynika, że tutaj 8 godzin pracy to minimum. Przerwa na lunch i tyle coby się przeciągnąć. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że to uniwersytet, na którym wiele studentów i naukowców zostaje po godzinach. Ale gdzie życie, gdzie radość? Jeden Japończyk, który był w Łodzi na praktykach, powiedział mi, że uwielbia nasz „zrelaksowany tryb życia”. Teraz już rozumiem co miał na myśli. Z kolei Chińczyk, był zdziwiony, że tyle rodzin w Łodzi wychodzi do parku, na spacery z dziećmi. I WSZYSCY, którzy mi wmawiali, że na uniwersytetach się nic nie robi, byli w błędzie... W sumie, mogłabym nic nie robić- zawsze można. Ale nie jestem pewna jak mogłoby to wyglądać w oczach moich pracodawców... Żeby nie było tylko negatywnie podsumuję: mam nadzieję, że wkrótce dostrzegę tutaj odrobinę „niezautomatyzowanego” szczęścia.

Na szczęście, w przyszłym tygodniu mają zadłużone „aż” tygodniowe wakacje, z których i ja skorzystam. Nie chciałam mówić o praktykach, ale kilka komentarzy jest niezbędne.

Mała zapowiedź: w przyszłych postach postaram się w końcu skupić na kulturze Japonii, a nie swoich grafomańskich wypocinach :)

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Pierwsze koty za płoty

Pierwszy dzień praktyk. Pierwszy obiad. Pierwsze trzęsienie ziemi (około 30 sekund).  Pierwsze rozmowy z nowo poznanymi ludźmi. Zakup kubka z dosłownie przetłumaczonym japońskim na angielski: "Have a nice day. GENTLE TIME IS ON MY SIDE". Krótko mówiąc: pierwsze koty za płoty. 
Z dedykacją dla Martyny C.: wieprzowina na słodko w cebuli i ze szczypiorem, ryż i tradycyjnie sałata lodowa z papryką

Akademik

Szok kulturowy. TRZEBA zmieniać pantofle przed: wejściem do akademika, toalety, łazienki oraz instytutu. Łącznie: 4 pary bamboszy. Klimatyzacja w pokoju, ponieważ bez niej najprawdopodobniej każdy z nas roztopiłby się i co po takich studentach... I zapomniałam dodać, klimatyzacja oraz oświetlenie są włączane/wyłączane pilotem, także z łóżka nie trzeba wstawać, wystarczy wcisnąć guzik. Muszę przyznać, że fakt iż w akademiku jest przeraźliwie czysto również mnie zaskoczył, bo czegoś takiego jeszcze nie widziałam (oni na pewno też nie widzieli pokoju, który  wygląda jak mój w trakcie pobytu tutaj). Generalnie- elegancko i żeńsko, bo to nie jest koedukacyjny akademik.

O praktykach wolę nie pisać tutaj, myślę że będę ich miała dosyć w ciągu dnia. Zaznaczę tylko, że narazie odniosłam bardzo pozytywne wrażenie, chociaż obawiam się obsługi niektórych maszyn... ;-) (kto mnie zna to wie) 

sobota, 1 sierpnia 2015

Czekając na Gate C czyli krótka refleksja nad toaletą

To już przed ostatni etap mojej podróży. Z Tokio do Sendai. Szczególnym zainteresowaniem obdarzyłam toaletę na lotnisku, która jak na wielofunkcyjne urządzenie przystało może wiele: odświeżyć, podmyć, spłukać, podmuchać, wychuchać, a przy tym dobierze ciekawy podkład muzyczny,  który umili chwile spędzone w toalecie i zagłuszy nieprzyjemny dla ucha szum spływającej wody. Będąc pod ogromnym wrażeniem urządzenia, które od razu rzuciło mi się w oczy, spędziłam chwilę na odszukaniu zwykłej, starożytnej spłuczki, która o dziwo okazała się nie być automatyczna. Ku mojemu rozczarowaniu była zwykłą wajchą.